Po dwuletniej przerwie do kalendarza imprez bytomskich wróciły "Dni Bytomia". Czy słusznie? Z jednej strony patrząc na mocno napięty budżet miasta trochę to nierozsądne, ale z drugiej strony nam bytomianom też się coś od miasta należy. Można dyskutować o tym czy zespoły zaproszone na święto powinny być inne czy nie, ale jest to sprawa indywidualnych odczuć. Na Dni Bytomia wybrałem się z grupą przyjaciół. Było wesoło, kolorowo, mnóstwo ludzi, szczególnie moją uwagę przykuły rodziny z dziećmi, które tłumnie brały udział w imprezach. Faktycznie miasto przez ostatnie kilka dni tętniło życiem. Tego chyba mieszkańcom, właścicielom sklepów i knajpek w centrum było potrzeba.
Niestety lekki niesmak poczułem drugiego dnia podczas wystawianej przez Operę Śląską plenerowej wersji "Wesołej wdówki". Nie chodzi mi wcale o poziom odczuć artystycznych, bo nie zgadzam się z redaktorem Hałasiem, który w swoim ostatnim felietonie napisał, że jest to odgrzewanie kotletów i nie ma nic wspólnego z propagowaniem kultury w Bytomiu. Uważam, że plenerowe wydarzenia ocieplają i pozwalają lepiej chłonąć ten rodzaj sztuki. Wracając do mojego niesmaku związany on był z tzw. wydzielonym sektorem "VIP". Zrozumiałe dla mnie jest to, że na zaproszenie Prezydenta do miasta przyjechali goście i powinni oni mieć miejsca w pierwszym rzędzie w jego towarzystwie. Rozumiem również, że takie miejsca powinni mieć Radni Rady Miejskiej. Tylko strefa ta swoją pojemnością znacznie przekraczała liczbę bytomskich oficjeli i gości. Drugą uderzającą rzeczą było odgrodzenie całej tej strefy barierkami. Po co? Przecież to Święto Bytomia i chyba nic nie groziło "bytomskim VIP-om"? Przecież wystarczyło zarezerwować kilka przednich rzędów, a pozostałe miejsca udostępnić mieszkańcom, bo to święto dla bytomian, a nie jego urzędników.
Byłem na całej masie najróżniejszych wydarzeń kulturalnych, także poza Polską. Na całym świecie odchodzi się od wydzielania takich stref, bo powoduje to skrępowanie uczestników tego wydarzenia lub aranżuje się je bardzo dyskretnie. Sytuacja ta przypomniała mi niedawno obchodzoną rocznicę referendum w Bytomiu. Miał to być przełom w relacjach między Władzami Miasta a mieszkańcami. Przypominam sobie słowa o konsultowaniu wszystkiego z mieszkańcami. Tylko niestety rzeczywistość powyborcza okazała się bardziej szara. Przykładem braku konsultacji z mieszkańcami był chociażby problem z ŚTT. O budżecie partycypacyjnym też nic nie słychać, a najbardziej kuriozalnym przykładem było utopienie przez rządzących obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej. To wszystko przykrywa te dobre działania takie jak np. spotkania z przedsiębiorcami.
W takiej sytuacji symboliczną rzeczą staje się właśnie wspomniana barierka wokół oficjeli i urzędników. Czy to w tym kierunku ma zmierzać bytomska samorządność? Myślę, że nie.